Artur Adamski Budziciel marzeń Chyba
każdemu, kto dorastał w PRL-u, mocno zapadł w pamięć
pierwszy kontakt z książką, gazetką czy broszurą,
wydrukowaną poza zasięgiem cenzury. Choć może w ostatniej
dekadzie Polski „Ludowej" często było już inaczej.
Dzięki ludziom, którzy od drugiej połowy lat siedemdziesiątych
krok po kroku łamali monopol wydawniczy, „wolne słowo"
było coraz powszechniej dostępne. Skrywane w zaciszu prywatnych
mieszkań, we wnętrzach świątyń, tajnych zakamarkach fabryk,
gabinetach pracowników naukowych – istniało jako tępiona,
ale ciągle odradzająca się część
rzeczywistości. Zaczynałem
edukację w szkole średniej, kiedy pierwszy raz w moje ręce
trafiła powielona gdzieś potajemnie broszurka. Pożyczyła mi
ją koleżanka „tylko do szybkiego przeczytania".
Obracałem ją powoli w dłoniach, jak gdyby była jakimś
bezcennym, unikatowym manuskryptem. Data umieszczona w nagłówku
wskazywała, że pisemko to przechodzi z rąk do rąk już od
paru miesięcy. Błyskawicznie udzieliło mi się wrażenie, że
wszyscy poprzedni czytelnicy traktować je musieli z pieczołowitością
równą mojej. Wskazywał na to wygląd druku, przypominający
starą, odziedziczoną po pradziadkach książkę, lekturę której
wypełnia wrażenie obecności duchów czytelników z minionych
pokoleń i troska o to, by bezcenny wolumin w jak najlepszym
stanie przekazać swoim następcom. Towarzyszyć mi musiało krańcowe
zdumienie, gdyż usłyszałem swoje własne słowa: Boże,
to coś takiego się w naszej Polsce ukazuje... Sam nie
wiem, czego byłem wtedy bardziej ciekaw – zawartości tajemniczego
czasopisma czy jeszcze bardziej tajemniczych jego redaktorów i
wydawców. Chyba nie przypuszczałem jeszcze, że właśnie
absorbowałem impuls, zbliżający mnie do ścieżki, która za
jakiś czas doprowadzi mnie do jednych i drugich. Pierwsze
bezdebitowe wydawnictwo, z jakim się spotkałem, nosiło tytuł
„Biuletyn Dolnośląski" i zawierało artykuły wręcz
niesłychane dla człowieka znającego dotąd wyłącznie
oficjalną prasę. W Polsce, stanowiącej perłę w koronie
sowieckiego imperium, roił ktoś o ustrojowym kształcie
naszego przyszłego, niepodległego bytu! Obok znajdował się
tekst należący do cyklu Na wschód od linii Curzona, jakby
na poparcie zawartych w nim szokujących informacji wzbogacony
reprodukcjami dokumentów z epoki. A do tego, chyba dla odprężenia
po wypowiedziach tak poruszających, poradnik dla tych, którym
mimo wszystkich przeszkód uda wyrwać się na Jakiś
czas po pierwszym moim spotkaniu z „Biuletynem Dolnośląskim"
jego specjalny numer znaleźć można było w tramwajach,
windach i na klatkach schodowych. Zawierał informacje o
strajkach na Wybrzeżu i listę 21 postulatów. Zapewne nie było
przypadkiem, że krótko potem stanęły fabryki w całym Wrocławiu
i fala solidarnościowych protestów rozlała się aż po południowe
krawędzie Polski. Na kolejnych bramach pojawiały się napisy
Popieramy Wybrzeże! Pewnego sierpniowego dnia wrocławskie
autobusy i tramwaje przestały też wozić strajkowy
„Biuletyn". Zjeżdżające do zajezdni żegnały
oklaski nawet tych pasażerów, przed którymi otwierała się
perspektywa wielokilometrowej wędrówki do swoich odległych
osiedli. W
tych niezapomnianych, sierpniowych dniach, które wyzwoliły w
Polakach wszystko, co najlepsze, niewielu zdawało sobie sprawę
z tego, jak dramatycznie ważą się losy protestu. W siedzibie
dolnośląskiego Komitetu Strajkowego, mieszczącego się na
terenie zajezdni autobusowej przy ul. Grabiszyńskiej, nie
brakowało utytułowanych „ekspertów" argumentujących,
że domaganie się wolnych związków zawodowych jest ściganiem
celów nieosiągalnych, przejawem zatracenie kontaktu z rzeczywistością.
Nie po raz pierwszy i nie ostatni ludzie „Biuletynu Dolnośląskiego"
i późniejszej Solidarności Walczącej spotykali się z
zarzutami niedojrzałości, braku realizmu, nieliczenia się z
„nieprzezwyciężalnymi uwarunkowaniami". Na szczęście
dla nas wszystkich odporni na takie same argumenty byli w
Stoczni Gdańskiej Andrzej Kołodziej i Andrzej Gwiazda, którzy
na przekór głosom „doradców" uparli się, że
postulat utworzenia niezależnych związków zawodowych jest
najważniejszy z najważniejszych. Być może, bez takich,
odpornych na „głosy rozsądku" marzycieli Wielki
Sierpień przyniósłby tylko zastrzyk pustego pieniądza dla świata
pracy, a nie początek końca komunizmu w Europie. W
czasie trwającej szesnaście miesięcy erupcji wolnościowych dążeń
przestało być tajemnicą, kto tworzył najważniejsze w południowo-zachodniej
Polsce niezależne wydawnictwo. Środowisko Kornela
Morawieckiego pragnęło jednak, by rodząca się wolność nie
zamykała się w granicach PRL-u. Tak samo uważał Andrzej Kołodziej
i zapłacił za to uwięzieniem w Czechosłowacji. Morawieckiemu
ówczesne polskie władze wytoczyły proces, ale dzięki sile
społecznego nacisku oskarżony mógł odpowiadać z wolnej
stopy. Redaktor „Biuletynu" równocześnie stawał
przed sądem, przygotowywał Posłanie do ludzi pracy
Europy Wschodniej, wskazywał pierwszą od dziesięcioleci
szansę wybicia się na niepodległość i zalecał
przygotowania na ewentualność frontalnego ataku
komunistycznego aparatu terroru. Był marzycielem, który
sposobił się także na ewentualność najgorszą, więc to
jego drukarnie wydały pierwszą podziemną prasę czasu stanu
wojennego. Kiedy
po roku zmagań różne opozycyjne struktury zgłaszały ofertę
rozmów z reżimem, z góry deklarując skłonność do ustępstw,
„fantasta Morawiecki" głosił, że z tymi władzami
rozmawiać można wyłącznie o terminie ich ustąpienia.
Podczas gdy inni analizowali warianty zmian w statucie Solidarności,
skutkujących akceptującą łaską reżimu – organizacja
Morawieckiego za cel stawiała nie jedynie restytucję związku,
lecz ostateczne obalenie komunizmu. Można dziś postawić
pytanie: czy cel ten w ogóle byśmy osiągnęli, gdyby nie
został on przez kogoś jednoznacznie wyartykułowany i nagłośniony?
Czy nie skończyłoby się na kosmetycznych zmianach
ustrojowych, połowicznej finlandyzacji, dopuszczeniu do
„pańskiego stołu" bezpiecznej liczby
„konstruktywnych opozycjonistów"? Wielkonakładowa
prasa i media elektroniczne Trzeciej Rzeczypospolitej do miana
pierwszych herosów walki z totalitaryzmem wykreowały dysydentów
i liderów opozycji wewnątrzustrojowej. Za najbardziej zasłużonych
w obaleniu komunizmu podają się ci, którzy pragnęli ustrój
ten co najwyżej reformować. Billboardy z sierpniowymi
postulatami służą jako wyborczy oręż tych, którzy w pamiętnym
Sierpniu przeciw tymże postulatom szykowali czołgi. Podawanie
się za twórców podziemia, przypisywanie sobie cudzych zasług
— przynosi czasem sowite profity. Nie raz to, co było
owocem ofiarności Kornela Morawieckiego, lub osiągnięciem
jego organizacji, zaliczali na swoje konto główni
beneficjenci rozpoczętych w 1989 roku przemian. Twórca
Solidarności Walczącej nie został ministrem, Artur Adamski
|