Irena i
Julian Włosikowie
Julian Włosik:
Urodziłem się w 1931 roku w Krakowie. Jestem
technikiem mechanikiem. Po ukończeniu szkoły w 1951
roku dostałem nakaz pracy do Nowej Huty, która była
jeszcze wtedy w budowie. Ze względu na brak
obiektów produkcyjnych na terenie huty skierowano
nas na praktykę do poszczególnych zakładów w całej
Polsce. Trafiłem do Zakładów Maszyn Odlewniczych,
Wag i Sygnałów Kolejowych przy ul. Cystersów. Potem
wróciłem do Nowej Huty i pracowałem w niej do 1953,
do rozpoczęcia służby wojskowej. Ponownie znalazłem
się w kombinacie w 1956. Pracowałem na różnych
wydziałach: w biurze konstrukcyjnym i w dziale
produkcji, byłem kierownikiem warsztatów konstrukcji
stalowych. W 1986 przeszedłem na rentę ze względu na
stan zdrowia, od 1990 jestem na emeryturze.
Irena Wlosik:
Ja
jestem trochę młodsza od męża. Wykształcenie mam
średnie ogólnokształcące. Od 1953 pracowałam w Hucie
im. Lenina na wydziałach: transportu kolejowego,
stalowni konwertorowej i w oddziale remontów
urządzeń socjalnych – U4. Od 1 września 1982 roku
przeszłam na wcześniejszą emeryturę, ale później
znowu podjęłam pracę w niepełnym wymiarze.
Julian Włosik:
Bogdan urodził się w 1962 roku, był dzieckiem bardzo
rozsądnym. Ze względu na mój ówczesny stan zdrowia, chciał
pracować i jednocześnie się uczyć, dlatego ukończył
zawodówkę, pracował w walcowni zimnej HiL i uczęszczał do
technikum wieczorowego. Był już w klasie maturalnej, kiedy
rozegrała się ta tragedia.
Irena Włosik:
Mimo swojego młodego wieku był przekonany, że komunizm jest
tak niesprawiedliwy, że musi upaść. Już jako dziecko
przeżywał to, że matki nie mogły zostawać z dziećmi w domu.
Musiał chodzić do żłobka, do przedszkola, do świetlicy.
Ponieważ pochodzę z rodziny bardzo tradycyjnej, bo mój
ojciec był legionistą i miał twarde zasady, według których
nas wychowywano, starałam się także swoim dzieciom
przekazywać takie wartości. Kiedy mieszkaliśmy na osiedlu
Kazimierzowskim w Nowej Hucie naszą parafią były Bieńczyce.
Braliśmy udział we wszystkich uroczystościach religijnych,
nie tylko w niedziele, ale także w dni powszednie. Na
majówki, oktawy ubierałam dzieci w krakowskie stroje. Po
przeprowadzce na osiedle II Pułku Lotniczego należeliśmy do
parafii w Czyżynach, ale Bogdan był tak mocno związany z
kościołem w Bieńczycach, że dalej chodził do niego. Od
początku bardzo zaangażował się w działalność
„Solidarności”. Brał udział we wszystkich strajkach i
pochodach zorganizowanych w walcowni huty, gdzie pracował.
Julian Włosik:
Był elektrykiem walcowni zimnych blach już od 16 roku życia.
Kiedy wprowadzili stan wojenny, został łącznikiem między
komitetem strajkowym, a walcownią zimną. Nie było go trzy
dni. Wrócił do domu dopiero po pacyfikacji huty.
Irena Włosik:
Bardzo to przeżył, opowiedział nam wszystko. Nie spodziewał
się, że tak ich rozbiją. Był przemęczony i zrezygnowany, ale
się nie poddawał. Rozlepiał ulotki z portretem Wałęsy.
Chodził na solidarnościowe manifestacje. Pamiętam jak
szliśmy z mężem 13 sierpnia 1982 na nabożeństwo fatimskie do
Bieńczyc piechotą z naszego osiedla, komunikacja MPK była
wstrzymana. Zobaczyliśmy uzbrojone oddziały ZOMO,
opancerzone samochody, armatki wodne. To zrobiło na mnie tak
straszne wrażenie, że doszliśmy tylko do os. XX-lecia i
wróciliśmy do domu. Już na następne nabożeństwa fatimskie
nie wybieraliśmy się. Bogdana upominałam, żeby uważał, ale
on mi mówił, żebym się nie obawiała, bo jak pójdą wszyscy
razem to nic się nie stanie. Od 1 września 1982 roku już nie
pracowałam i wcześniej cieszyłam się, że będę mogła
spokojnie chodzić na nabożeństwa fatimskie, ale napięcie
przed tymi manifestacjami było ogromne. Wtedy, w
październiku, martwiłam się dodatkowo, bo dzień przed
tragedią Bogdan miał w pracy mały wypadek. Spadł z drabiny i
bolała go ręka, miał spuchniętą dłoń. Przyniósł kwaśną wodę
do okładania. Spytałam go czy był u lekarza. Powiedział, że
był i lekarka chciała mu dać zwolnienie, ale nie wziął, żeby
móc iść na tę manifestację. Nie chciał, żeby koledzy uznali
go za tchórza. Wieczorem zabandażowałam mu dłoń i rano
poszedł do pracy. Jak się później okazało, w czasie drugiego
śledztwa, znalazłam w jego książeczce zdrowia adnotację z
pieczęcią od lekarza, że odmówił zwolnienia – 9 dni. Tak mu
zależało, on to traktował bardzo poważnie.
Julian Włosik:
13 października o godz. 14.00 miał się rozpocząć przemarsz z
huty do Arki, to był protest przeciwko delegalizacji
„Solidarności”
.
Aby temu przeszkodzić, dyrekcja przedłużyła czas pracy do
16.00. Bogdan chodził wtedy do szkoły i udało się mu wyjść
wcześniej, o 13.00.
Irena Włosik:
W tym dniu nawet idących do szkoły nie wypuszczali
wcześniej, ale on wziął przepustkę do lekarza i wyszedł.
Julian Włosik:
Wziął udział w tym pochodzie, szedł wspólnie z innymi i
niósł portret Wałęsy. Ruszyli spod kombinatu w stronę Arki.
Pierwszy atak ZOMO i milicji z armatkami wodnymi i gazami
łzawiącymi i ujadającymi psami miał miejsce już przy
zalewie. Wówczas część ludzi poszła na plac Centralny. Tam
znów ich rozproszyli. Bogdan wrócił pieszo do domu około
16.00. Był bardzo zmęczony, przesiąknięty gazem. Nas co
prawda nie było w domu, ale była córka. Żona zostawiła mu
obiad, po zjedzeniu którego udał się do szkoły.
Irena Włosik:
Tak, wrócił zmęczony, przesiąknięty gazem i do tego mokry.
Przekazał córce, żebym się nie martwiła. Pieszo poszedł do
szkoły na os. Złotej Jesieni sprawdzić czy będą lekcje, bo
nie chciał mieć nieobecności. Powiedział, że jak odwołają
zajęcia, to pójdzie do kościoła na nabożeństwo o 18.00 i
potem wróci do domu. Walki rozgrywały się od placu
Centralnego do ulicy Kocmyrzowskiej, dalej do Arki był
spokój, prawie nikogo nie było, tylko nieliczni przechodnie,
mam wrażenie, że to esbecy. Trwało nabożeństwo.
Julian Włosik:
W tym czasie też trwały walki w okolicy pomnika Lenina i
placu Centralnego w odległości gdzieś 2 km od kościoła.
Irena Włosik:
Myśmy wrócili do domu wieczorem. Przed dziennikiem ok. 19.30
zadzwonił dzwonek do drzwi. Zobaczyliśmy trzy osoby: jeden
młody mężczyzna oraz dwie dziewczyny. Powiedzieli, że chcą
nas zawiadomić, że nasz syn jest ranny w płuca. Ja mówię, że
to jakaś pomyłka, to niemożliwe, bo syn poszedł do szkoły, a
później do kościoła, a poza tym ja państwa widzę pierwszy
raz. Syn nie miał takich koleżanek, ani takiego kolegi. Jak
się okazało to byli studenci medycyny.
Julian Włosik:
Jak Bogdan został ranny, to podał adres i nazwisko i prosił,
żeby ktoś powiadomił matkę.
Irena Włosik:
Później, już w sądzie, usłyszałam od zeznającego lekarza,
który wiózł go karetką, że ciągle wołał pić, i że komuniści
go wykończyli. Prosił też: „Pamiętajcie o mojej matce”. Ci
studenci byli strasznie zmęczeni, bo przyszli spod Arki na
nogach i prosili chociaż o szklankę zimnej wody. Dopiero
wtedy do nas doszło, że to rzeczywiście jest prawda;
mieliśmy nadzieję, że to tylko lekka rana. Od razu
wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy.
Julian Włosik:
Pojechaliśmy mimo tych trwających walk. Studenci nie
wiedzieli, gdzie go pogotowie zabrało, ale mówili, że chyba
do Nowej Huty, bo najbliżej. Nie puścili nas głównymi
ulicami, objeżdżaliśmy przez Łęg, od strony Wisły, drugą
stroną do szpitala Żeromskiego. Tam nam powiedziano, że go
nie ma, bo wszystkich rannych po manifestacjach przewieziono
do szpitala wojskowego na Wrocławskiej. Lekarka była bardzo
uprzejma. Podała nam środki uspokajające i zadzwoniła na
Wrocławską, czy syn tam jest? Powiedziano, że tak, ale
żebyśmy nie przyjeżdżali, bo oni szykują się do operacji, i
że możemy przyjechać rano.
Irena Włosik:
Wróciliśmy do domu, mąż był już zupełnie wyczerpany (był po
zawale). Zadzwoniłam do swojej siostry, która mieszka na
osiedlu Strusia. Przyjechała z mężem i zabrali mnie na
Wrocławską. Było już ok. 22.00. Tam stała warta wojskowa i
absolutnie nie chcieli nas wpuścić. Zaczęłam krzyczeć, że
moje dziecko kona, że muszę wejść. Wtedy usunęli się i
przepuścili nas. Kiedy tam weszliśmy, wszyscy lekarze po
operacji byli jeszcze w zielonych uniformach, w czapkach na
głowie, a on leżał na korytarzu przykryty. Powiedzieli, że
nie przeżył. Zmarł o 9.15 wieczorem na skutek ran
wewnętrznych, przestrzelenia wątroby i śledziony. Był
przytomny jak go przywieźli, ale skrajnie wyczerpany,
zamroczony z powodu dużego upływu krwi. Przygotowali mu
kilka litrów krwi do przetoczenia. Ja tak strasznie
krzyczałam, lekarze podawali mi krople i pastylki. Jeszcze
poprosiłam lekarza, żeby ksiądz mu dał ostatnie
namaszczenie. Lekarze wszyscy byli bardzo przychylni poza
jednym, który powiedział, że owszem, tu jest ksiądz
katolicki, ale ponieważ jest wojskowy, to jego posługa jest
nieważna i nie ma żadnego znaczenia. Szwagier pojechał
szybko samochodem z powrotem do Bieńczyc po księdza, ale
zanim wrócił, to jeden z lekarzy przywiózł księdza swoim
samochodem, żeby Bogdan dostał ostatnie namaszczenie. Jak
się później okazało, udzielił mu go też ksiądz z Arki, przed
przyjazdem pogotowia. Jeszcze ubranie zabraliśmy do
samochodu i przywieźliśmy je do domu. Jak przyjechaliśmy, to
mąż się spytał: „i co, lepiej z Bogusiem?”
Julian Włosik:
Potem dowiedzieliśmy się, że przygotowano salę operacyjną na
„czerwonej chirurgii” przy Kopernika, gdzie pracował lekarz,
brat ks. Podziornego, który interweniował w tej sprawie. Po
krótkim zatrzymaniu się karetki pogotowia okazało się, że
nie mogą go przyjąć i skierowano na Wrocławską. On raczej
nie miał szans na przeżycie, bo esbek strzelał do niego z
odległości 1,5 m z pistoletu P64, który nie jest do obrony,
tylko do zabijania. Z takiej odległości pocisk rozrywa
ciało. Ten esbek chciał go zabić. Po całym zajściu jego
dowódca patrolu pytał się: „czy trafiłeś?” „Z odległości 1,5
m nie było szans nie trafić, tamten po strzale zwinął się,
upadł.” Tak powiedział.
Irena Włosik:
Śledztwo zaczęła prowadzić wojskowa prokuratura garnizonowa
w Krakowie. Zabójcy do końca nie przedstawiono zarzutu
zabójstwa. Przesłuchiwano go w charakterze świadka. Zaraz po
zabójstwie zabrano go do szpitala, żeby mu się krzywda nie
stała. Tam przeszedł wszystkie badania. Okazało się, że jest
absolutnie zdrowy i zdolny do zeznań.
Julian Włosik:
Lekarze stwierdzili, że jest zdolny do przeprowadzenia
czynności procesowych, czyli może zeznawać przed
prokuratorem. Ale jego nie zamknęli, tylko udał się do
szpitala, gdzie przebywał około miesiąca.
Irena Włosik:
Jak prowadzili to śledztwo, to oczywiście nie dopuszczono do
sprawy naszego pełnomocnika. Mecenas Rozmarynowicz
wielokrotnie domagał się dopuszczenia go do naszej sprawy.
My też pisaliśmy w tej sprawie pisma, 19, 29, 30 listopada,
6 grudnia 1982 roku, 7 stycznia, 14 lutego i 9 maja 1983
roku, ale bezskutecznie. W związku z tym pozwolili nam
zapoznać się z aktami w prokuraturze wojskowej. Chodziłam
tam wiele razy. To było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie. W
aktach sprawy był włączony album zdjęć operacyjnych,
musiałam to oglądać i było to coś niesamowitego. Byłam
wystraszona, nie wiedziałam czy mogę robić notatki, czy
tylko wolno mi czytać. Niemniej zapisałam wszystko, co
uważałam za istotne. Odpisałam pierwszy raport sprawcy o
użyciu broni z 13 października. Zeznawał, że on w tym dniu
miał pod opieką kombinat, który operacyjnie ochraniał. W
pracy był już od 6.30. Przypuszczamy, że Bogdan mógł go
widzieć wcześniej, bo przecież tacy rzucali się w oczy.
Esbek zeznawał, że w czasie manifestacji miał za zadanie
wmieszać się w tłum, rozpoznawać i zapamiętywać prowodyrów,
najbardziej aktywnych uczestników. W żadnym wypadku nie
wolno mu było się zdekonspirować, ani nie wolno mu było mieć
żadnej pałki, gazu, broni, legitymacji służbowej. Potem jak
doszli do placu Centralnego, gdzie odbywały się zajścia w
okolicach pomnika Lenina, to on pojechał na Mogilską. Tam
zabrał z szafki broń. Później jego przełożony, Aleksander
Mleczko zeznawał, że mu powiedział: „Nie wygłupiaj się, nie
zabieraj broni” .
Potem chodził od parku w Bieńczycach aż do kościoła, gdzie
było zupełnie spokojnie, nic się nie działo, były tam tylko
nieliczne osoby. Stały tam jeszcze dwa milicyjne auta, ale
nieoznaczone, a trzech innych ubeków go ubezpieczało.
Chodził również od strony ronda Bieńczyckiego w stronę
kościoła, tam spotkał młodego chłopaka i powiedział mu, żeby
podszedł, to da mu butelkę z benzyną do zapalania. Kiedy ten
się zbliżył, złapał go za rękę, ale chłopiec zaczął krzyczeć
„proszę mnie puścić”, co wywołało natychmiastową reakcję.
Zaczęto krzyczeć „ubek, łapać go”. To są jego słowa z 13
października. Jeszcze prowadził go parę metrów, ale chłopiec
się wyrywał, a es-bek zaczął biec w stronę bloku 11 na
osiedlu Dąbrowszczaków.
Julian Włosik:
On mówił, że stracił kontakt wzrokowy z ochraniającym go
patrolem i zaczął uciekać w stronę Arki. Twierdził, że
gonili go demonstranci. Według zeznającego świadka były to
dwie lub trzy osoby i tak go gonili, żeby go nie złapać.
Prawdopodobnie była to prowokacja esbeków i tak to trwało,
aż do bloku 11. Bogdan był pod kościołem koło kiosku
„Ruchu”, zobaczył uciekającego i jakieś odgłosy „łapać go”,
więc szybko ruszył w jego stronę. Jak nam wtedy mówili
naoczni świadkowie, on wskoczył w krzewy róż i bez żadnego
ostrzeżenia oddał dwa strzały. Tłumaczył się, że Bogdan
zamknął mu jedyną drogę ucieczki, co nie jest prawdą, gdyż
po strzałach poszedł wzdłuż bloku 11. Ludzie krzyczeli, żeby
łapać mordercę, ale już na skrzyżowaniu stały auta.
Irena Włosik:
On powiedział, że Bogdan zastawił mu jedyną drogę ucieczki,
że podniósł rękę do góry, a wtedy on musiał przykucnąć i
strzelił z odległości nie większej jak półtora metra. To był
raport o użyciu broni z 13-tego, a w zeznaniu z 21
października '82 już się poprawił. Mówił, że Bogdan miał
kamień w ręce i chciał go uderzyć.
Julian Włosik:
Później dowiedzieliśmy się dokładnie, że w godzinach
wieczornych 13 października patrol SB stanowili: dowódca
por. Aleksander Mleczko, z-ca naczelnika Wydz. V, zabójca
kpt. Andrzej Augustyn, Marek Kowalski i kierowca samochodu
na cywilnych numerach, którym poruszał się patrol. Sąd nie
starał się ustalić jego nazwiska. Aleksander Mleczko
stwierdził, że w patrolu w rejonie kościoła nie brał
udziału, ponieważ uznał, iż z powodu spokoju tam panującego
jego obecność jest zbędna, dlatego wrócił do samochodu
zaparkowanego obok szpitala Rydygiera. Według zeznań
zabójcy, Augustyna, ich patrol został wzmocniony przez
funkcjonariusza SB Marka Janusza, i wszyscy trzej, w tym
Kowalski, spacerowali z obowiązkiem wspólnego wzrokowego
ubezpieczania się. W czasie incydentu z nieletnim chłopcem,
któremu zabójca Augustyn oferował benzynę, po
zdekonspirowaniu się zaczął biec. Był wtedy sam, ale swoich
kolegów widział przed sobą; następnie wmieszali się oni w
tłum. Według niego musieli słyszeć wołania „łapać ubeka”.
Kowalski i Janusz twierdzili jednak, że nic nie wiedzieli
ani nie słyszeli krzyków i strzałów. Nie wiedzieli, że coś
takiego się wydarzyło, ale nie potrafili wyjaśnić, gdzie się
w tym czasie podziewali. Prawdopodobnie to jego kumple
pomogli mu w prowokacji, goniąc go i krzycząc „łapać go". W
dalszym wywodzie zabójca podawał, że nie ujawnił faktu
opuszczenia go przez kumpli w czasie pościgu przed
przełożonymi, aby im nie zaszkodzić. Niewiarygodne, że przy
popełnieniu zbrodni i takim przestępstwie jest tak
wspaniałomyślny wobec swych kolegów z patrolu.
Irena Włosik:
Dowódca patrolu Aleksander Mleczko powiedział, że w czasie
wydarzenia siedział w samochodzie zaparkowanym obok szpitala
Rydygiera, tj. ok. 400 metrów od komisariatu na os. Złotej
Jesieni, a jeszcze dalej od kościoła Arka Pana. Po strzale
otrzymał drogą radiową polecenie natychmiastowego stawienia
się w komisariacie na Złotej Jesieni, gdzie udał się pieszo
i po przejściu 100 metrów spotkał Kowalskiego, który o
niczym nie wiedział i nie słyszał. Mieszkańcy bloku 11
osiedla Dąbrowszczaków mówili, że samochód – jasny fiat 125
z cywilną rejestracją – podczas nabożeństwa w Arce kręcił
się cały czas w pobliżu miejsca późniejszej zbrodni, a
zabójca po popełnieniu zbrodni przeszedł na przeciwną stronę
jezdni i wsiadł do czekającego samochodu. Wymiar
sprawiedliwości nie doprowadził do wyjaśnienia rozbieżności
zeznań funkcjonariuszy SB i oskarżonego. Niemożliwe, że
będąc na służbie w patrolu, gdzie obowiązywało bezwzględne
wzajemne ubezpieczanie się, nie widzieli ani nie słyszeli,
że jeden z nich zastrzelił człowieka. Ich przełożeni nie
wyciągnęli żadnych konsekwencji służbowych wobec zabójcy i
pozostałych. Wszyscy otrzymali zwolnienia lekarskie, a
zabójcę umieszczono w przechowalni w szpitalu, gdzie
wszystkie przeprowadzone badania świadczyły o jego dobrym
stanie zdrowia. Po wyjściu ze szpitala przebywał dwa
miesiące na zwolnieniu lekarskim. Naczelnik Wydziału V,
Kościelniak, przełożony porucznika Mleczki i pozostałych,
zeznawał, że po zabójstwie nie rozmawiał z oskarżonym,
ponieważ nie było na to warunków: „w komendzie było ciemno
na korytarzu”.
Irena Włosik:
Zabójstwo nie było przypadkowe, lecz zaplanowane. Przed
tragedią Bogdan mówił koledze, że wracając po południu z
demonstracji był śledzony przez podejrzanego cywila do
samego domu. Na rozprawie sądowej dowiedzieliśmy się, że na
wprost naszych okien mieszka Marek Janusz, członek patrolu
Augustyna. Skoro przed Arką panował spokój i na ulicy nie
było wielu ludzi, a raczej kręcili się różni esbecy, to
mieli na tyle czasu, aby ustalić miejsce Bogdana, wcześniej
już śledzonego. Trudno mi dzisiaj powiedzieć – kto? Ale w
tamtych latach mówili mi ludzie, że Bogdan wcześniej
rozpoznał i zdekonspirował esbeka. Augustyn w tym dniu już
po południu samowolnie zabrał pistolet do zabijania, ale nie
poszedł w rejon, gdzie naprawdę toczyły się walki, a
spacerował tam, gdzie był spokój i nic się nie działo. W ich
zawodzie niedopuszczalne było zdekonspirowanie się w
jakikolwiek sposób, a on to właśnie zrobił przed nieletnim
chłopcem, a następnie dokonał zabójstwa. Dlaczego nie
strzelał do rzekomo goniących go, nie chciał strzelać do
swoich kolegów?
Julian Włosik:
Tymczasem na drugi dzień po tragedii, 14 października koło
południa, przyszedł do nas jeden esbek.
Irena Włosik:
Ja od razu się domyśliłam, że to był esbek, bo był w takim
płaszczu granatowym, ale uchyliłam drzwi. On mówi, że
przeprasza, że w sprawie śmierci chciał złożyć kondolencje.
Powiedziałam: „absolutnie nie, proszę pana, proszę opuścić
mieszkanie”. Wobec tego powiedział, że chce z mężem jedno
słowo zamienić. Mąż podszedł i też mu powiedział, że nie
życzymy sobie, żeby przychodził.
Julian Włosik:
Za tydzień odbył się pogrzeb Bogdana .
Przez cały tydzień byliśmy wzywani na przesłuchania.
Prowadził je mjr Jerzy Chwiałkowski, prokurator Wojskowej
Prokuratury Garnizonowej w Krakowie ,
mówił, że musi wszystko dokładnie zbadać i dlatego do tego
czasu nie może być pogrzebu.
Irena Włosik:
Byliśmy na przesłuchaniu od razu następnego dnia rano. Ja na
pewno byłam. Pytali mnie o wszystko, czy Bogdan, jak
wychodził rano z domu, to się żegnał, czy jadł, czy się sam
obudził, czy wiedziałam o tym, że działał. Oczywiście, że
wiedziałam. Myśmy się bardzo bali. Byłam świadoma tego, że
wszystko jest możliwe. Jak na przykład wróciliśmy z
Wrocławskiej z tego szpitala wojskowego, to byłam tak
roztrzęsiona, że się nie da opisać. Wszystkie ulotki, jakie
miałam, wyniosłam jeszcze wtedy wieczorem. Córka chodziła do
szkoły, też się bałam o nią. Byłam w szoku i nawet
dopuszczałam takie myśli, że nas powieszą czy rozstrzelają.
Na przesłuchaniu domagali się ubrania Bogdana, jako ważnego
dowodu postrzelenia. Powiedziałam, że wyrzuciłam na
śmietnik, bo było całe pokrwawione. W rzeczywistości te
swetry były ukrywane. Dopiero po wznowieniu śledztwa w 1990
roku dostarczyliśmy je do Prokuratury. Tuż przed procesem
ukazał się w prasie wywiad zabójcy ,
w którym mówił, że strzelał do osobnika, który był ubrany w
jasnobeżowy sweter wytłaczany we wzory. Bogdan w takim
swetrze był na manifestacji i tak go zapamiętał esbek.
Natomiast został postrzelony wieczorem, kiedy był ubrany w
sweter zielony i brązowy, w który wcześniej się przebrał.
Wnioskujemy więc właśnie z tego, że esbek musiał syna
zapamiętać z tej manifestacji przed południem albo jeszcze z
kombinatu. On zresztą był na terenie kombinatu, miał pod
osłoną kombinat, mógł Bogdana znać z widzenia. Mówił tak:
„mam przed oczami tego, do kogo strzelałem, miał jasnobeżowy
sweter z grubo wyrabianymi wzorami”. Jak ukazał się w prasie
ten artykuł, to myśmy zabrali ten beżowy sweter do
prokuratury i pokazali, że on jest czyściutki, a zielony i
brązowy jest zlany krwią. W czasie trwania przewodu sądowego
zaczęliśmy nadmieniać o tych swetrach, ale przewodnicząca
sądu nie dopuściła nas do słowa i sprawa nie została wzięta
pod uwagę. Mecenas Rozmarynowicz znalazł człowieka, który
widział wszystko i zgodził się zeznawać. To było w okresie
stanu wojennego w 1982 roku. Więc powiedziałam do mecenasa,
żeby zrezygnował z tego. „Błagam pana na wszystko, ja
przeżyłam taką tragedię i ja mam się przyczynić do tego,
żeby druga matka przeżywała taką samą. Jeśli go nie zabiją,
nie spowodują wypadku, to go wyleją ze studiów. On będzie
miał życie złamane, ja nie mogę tego zrobić, bo nikt już
życia mojego syna nie zwróci” – tak powiedziałam.
Ostatecznie on zeznawał jak proces został wznowiony w latach
90., jako pierwszy świadek. Był bezpośrednio przy
postrzeleniu Bogdana. Studenci mieli wtedy dyżury i w razie
poszkodowania manifestantów mieli ich opatrywać. On właśnie
podleciał razem z Bogdanem i był tylko kilka metrów od
niego, na prawo, tak, że też mógł wtedy zostać trafiony.
Julian Włosik:
Pogrzeb zorganizowaliśmy wspólnie z rodziną, oczywiście byli
ludzie z kombinatu, wielu internowanych. Mszę św.
celebrowało wielu księży z różnych parafii Krakowa, m.in. z
Bieńczyc, Mogiły, Czyżyn, jak również ks. Stanisław
Małysiak, obecny infułat. Przyszło tysiące ludzi, mamy
zdjęcia, chyba ponad 20 tysięcy. Kiedy szliśmy w kondukcie
pogrzebowym, podszedł do nas facet i powiedział, że Matka
Boska też tak cierpiała, że straciła Syna jedynego. Wziął
mnie pod rękę i tak między mnie i żonę się wpychał. Wtedy
namacałem mu kaburę z pistoletem pod pachą i powiedziałem:
„proszę w tej chwili odejść, bo pana zdekonspiruję i nie
wiadomo, jaki będzie pana los”. Wyczułem kaburę, a żona
nawet nie wiedziała, dlaczego ja mu tak mówię. Myśmy stale
byli obserwowani na cmentarzu, bez przerwy stał samochód,
patrzyli kto podchodzi do naszego grobu, kto składał
kondolencje, czy my się nie spotykamy z kimś. Również w
pobliżu naszego bloku na parkingu stał samochód z
obserwującym cywilem. Jak się okazało, to naprzeciwko
naszych okien mieszkał esbek, który był w tym patrolu z
zabójcą. Mamy ich zeznania gdzie mieszka i okazuje się, że
mieszkał naprzeciwko i miał widok naszego mieszkania, kto
przychodzi, kto wychodzi. Opowiadał nam znajomy, że tuż
przed tragedią stojąc przed kościołem obok kiosku, Boguś
powiedział mu, że czuje dziwny lęk, ponieważ wracając z
manifestacji do domu był śledzony przez esbeka w granatowym
trenczu pod blok.
Irena Włosik:
30 stycznia 1983 roku umorzono sprawę po raz pierwszy.
Później myśmy robili odwołanie i 30 marca uchylono to
umorzenie, a 20 kwietnia 1983 roku umorzyła postępowanie
warszawska prokuratura wojskowa. Z kolei 19 sierpnia 1983
roku wydali postanowienie o nieuwzględnieniu zażalenia na
nasze umorzenie. Pisałam też do Jaruzelskiego i Kiszczaka.
16 grudnia 1983 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa w
Warszawie ostatecznie umorzyła śledztwo. Podczas całego
śledztwa byliśmy bez pełnomocnika, mimo licznych naszych
pism nie dopuszczono mecenasa Andrzeja Rozmarynowicza do akt
śledztwa. Śledztwo prowadzone było bez naszego udziału. Od 3
czerwca 1983 roku jako nasz pełnomocnik występował mecenas
Ostrowski, bardzo zacny człowiek. Oni nie chcieli dopuścić
mecenasa Rozmarynowicza tłumacząc to tym, że on nie był
obrońcą wojskowym, a myśmy mówili, że nie jesteśmy
wojskowymi tylko zabójca, a przecież nie zabójca bierze
sobie obrońcę tylko my, i on nas reprezentuje. Jeszcze go
chcieli ukarać, pisali do naczelnej Rady Adwokackiej.
Niecały miesiąc po pogrzebie przyszedł do nas jakiś
mężczyzna, była siódma rano, myśmy jeszcze spali. Mąż
otworzył drzwi. Powiedział, że chciałby z nami porozmawiać,
ale mąż nie chciał się zgodzić, bo mieliśmy jechać na
cmentarz. Robiliśmy to codziennie, nawet po kilka razy. A on
mówi, że nie szkodzi i że zawiezie nas swoim samochodem.
Chciałam się zgodzić, bo pomyślałam, że to może jakiś
świadek, ktoś, kto wiedział, ktoś kto mi wróci moje dziecko,
tak byłam przekonana. Wtedy zobaczyłam kawałek rękawa jego
granatowego trencza i powiedziałam, że absolutnie nie,
proszę nikogo nie wpuszczać, proszę wyjść. Na to on kazał
nam być w domu przed południem, ponieważ muszą koniecznie z
nami porozmawiać, ale sam nie może bo musi być jeszcze druga
osoba. Byłam do niego źle nastawiona. Zapytałam, czy będzie
przesłuchanie? On potwierdził, że takie małe i powtórzył,
żebyśmy na pewno byli w domu. Nie jedliśmy jeszcze
śniadania, mąż przyszedł ze sklepu i mówi: „ty widziałaś, co
się dzieje? Wszędzie z krótkofalówkami, we wszystkich
bramkach, przełączkach, pod sklepem samochody, z samochodów
wyglądają”. Wtedy nie były jeszcze modne tak jak teraz
komórki, miała je tylko milicja.
Julian Włosik:
Tak, byli wszędzie, nawet przy naszym śmietniku i przed
wejściem, w piwnicy i na strychu.
Irena Włosik:
Byliśmy przerażeni, bo nie wiedzieliśmy co się dzieje, jakiś
koszmar. Mieliśmy jeszcze kilka tych ulotek, jakieś tam
dokumenty o „Solidarności", przepustki Bogusiowe. Włożyłam
to do zamrażalnika. Mąż mówił, żebym wrzuciła do muszli, ale
bałam się, że nie spłukam i mnie złapią od razu i zastrzelą.
No gdzie to pozanosić? Goniliśmy od okna do okna,
zażywaliśmy wszystkie możliwe lekarstwa, proszki, krople.
Tak sparaliżował nas strach. Myślę sobie: może kogoś
aresztowali, jakiegoś kolegę, i tu go przyniosą, powieszą,
pokażą egzekucję albo co. Najgorsze rzeczy mi przychodziły,
nawet niedorzeczne do głowy, co to może być. W końcu, przed
12, przyszedł ten ubek. Nie odzywaliśmy się, a on opowiadał
o pogodzie.
Julian Włosik:
O wszystkim i o niczym zaczął rozmawiać.
Irena Włosik:
Pomyślałam sobie: co będzie to będzie, niech mnie zabiją,
niech mnie zastrzelą. I w końcu on mówi, że nie przyszedł tu
tak całkiem bez przyczyny, bo tu będzie wizyta premiera u
nas. Premiera? Boże kochany, kto jest premierem? Po co ten
Szałajda przyjedzie? On mówi, że przyjedzie Jaruzelski i
Kiszczak .
Zapytałam: a po cóż oni przyjadą? „No chyba mają prawo
złożyć kondolencje, pani ich może nie wpuścić jak sobie pani
tego nie życzy, ale oni tu przyjadą”. Zgodziłam się, ale bez
żadnej telewizji.
Julian Włosik:
Nie zgodziliśmy się na żadną telewizję, żadnych
dziennikarzy, tylko na przekazanie kondolencji. Siedzieliśmy
przy okrągłym stole, a ubek zaczął wymieniać kto przyjdzie:
Jaruzelski, Kiszczak, dyrektor Huty Pustówka, sekretarz
Gajewicz i profesor Kubiak. I w tej samej chwili zaczęli
wchodzić, a telewizja już stała pod drzwiami i chcieli
nagrywać wszystko. Ubek uciekł do kuchni jak oni weszli.
Irena Włosik:
Był z nim mjr Palimąka, adiutant Jaruzelskiego, i jeszcze
jakiś osobisty sekretarz, który pisał ręcznie. W kuchni
leżał zeszyt z samymi wierszami solidarnościowymi. Myśmy
siedzieli już tak struchleli.
Julian Włosik:
Potem prasa napisała, że stół był przykryty białym obrusem i
podaliśmy herbatę. To była nieprawda, nic nie daliśmy. Na
telewizorze stało zdjęcie Bogdana. Jaruzelski je oglądnął i
mówił, że podobny do mnie. Chciałem mu powiedzieć, że nie
rozumiem jak do tego doszło, że ja też byłem w wojsku i
uczyli mnie używania broni, ale on mi wszedł w słowo i nie
dał dokończyć, że nie rozumiem jak z takiej bliskiej
odległości można zastrzelić człowieka. Opowiadał o
rozwarstwieniach w społeczeństwie. Wyszli po 10 minutach.
Pytali czy nie potrzebujemy pomocy, proponowali sanatorium w
Czechosłowacji.
Irena Włosik:
Powiedziałam, że to co mamy nam wystarczy. Mjr Palimąka
zostawił nam wizytówkę i numer telefonu, gdybyśmy czegoś
potrzebowali. Chciałam ją wyrzucić, ale mąż zostawił. Już
wtedy podali chyba przez radio, że była u nas ta wizyta.
Zupełnie wymęczeni i przygnębieni poszliśmy do mojej
siostry. Ona od razu oburzyła się, jak ja mogłam ich
przyjąć? Opowiedziałam jej jak to było i włączyliśmy
telewizor, bo była „Kronika krakowska”. Franciszek Palowski
powiedział, że była wizyta u rodziców Bogdana i że jakoby my
przestrzegamy wszystkich przed manifestacjami i apelujemy do
rodziców, aby nie puszczali dzieci, bo może dojść do
jakiegoś nieszczęścia .
To ja tam u siostry chwyciłam za telefon i dodzwoniłam się
do Palowskiego do telewizji i powiedziałam: „Proszę pana jak
pan może takie potworne rzeczy mówić, to jest nieprawda! My
nic takiego nie mówiliśmy. Czy to ma znaczyć, że mój syn był
sam sobie winny i słusznie go zastrzelili? Nic podobnego nie
miało miejsca”. A on powiedział, że bardzo mu przykro, ale
dostał takie polecenie z Warszawy. Wobec tego mąż dał mi
wizytówkę do Palimąki i zadzwoniłam do Warszawy.
Powiedziałam, że jesteśmy bardzo oburzeni, że wygadują takie
potworne kłamstwa. On wtedy przyrzekł mi, że w „Dzienniku”
podadzą tylko, że była wizyta, bez żadnych komentarzy. I tak
się stało. Chociaż tyle.
Z tego powodu
od ludzi spotkało nas jednak dużo nieprzyjemności. Nie
dziwię się, bo gdybym ja miała takie wiadomości jak oni, to
też byłabym oburzona. Podszedł kiedyś do mnie taki znajomy
pracownik stalowni konwertorowej i mówi: „Pani Irenko,
zawiodłem się na pani, jak pani mogła coś podobnego uczynić,
to się w głowie nie mieści. Kogo? Mordercę wyście w domu
przyjmowali, herbatę na białym obrusie?”. Wyjaśniłam mu, że
nic takiego nie miało miejsca, a on wtedy zapytał ile
wzięliśmy za to pieniędzy?
Julian Włosik:
Sąsiedzi na przykład pytali, kiedy się przeprowadzamy do tej
willi, którą nam buduje Jaruzelski za kościołem. Może w
dobrej wierze, może z ciekawości?
Irena Włosik:
To były jednostki, ale niestety były. Ja się nie dziwię, bo
jak zaszłam do siostry tego wieczoru i ona mówiła „jak
mogliście coś takiego zrobić", to co się dziwić obcym
ludziom. Takie było nastawienie i takie oburzenie na rząd,
na wszystko, że tak reagowali.
Julian Włosik:
Gdyby nas wcześniej uprzedzili o tej wizycie, to człowiek by
może przeanalizował, przygotował się do tego. A oni działali
z zaskoczenia.
Irena Włosik:
Myśmy byli tak wykończeni, że nam było wszystko jedno. Myśmy
myśleli, że nas powieszą. Tego się nie da opowiedzieć, co
przeżywaliśmy i jaka to była tragedia. Przy zdrowych
zmysłach człowiek by normalnie nie mógł snuć takich
przypuszczeń, ale w takim zastraszeniu... Ciągle leżałam i
płakałam. Stale czekałam, że ktoś zapuka do drzwi i powie,
że go przyprowadzi, że on z grobu wstanie. Tak człowiek chce
wierzyć, jak czegoś pragnie.
Przeżywaliśmy i
przeżywamy śmierć dziecka. Przy każdej okazji, przy
wszystkich świętach kościelnych, przy rocznicach, a przy
świętach państwowych przede wszystkim jak maszerują, jak
niosą sztandary, mnie stale przed oczami stoi, że on tego
nie doczekał. Taki był pogodny, bardzo uczynny, pracowity,
rzetelny. Miał dziewczynę. Moje serce nadal płacze, ale co
mam zrobić, taki mój los.
W końcu dali
nam spokój. Przychodził esbek, ten sam, który nas przyszedł
zawiadomić o Jaruzelskim, mówił, żebyśmy nie rozpaczali,
przecież tylu ludzi ginie w wypadkach samochodowych i że
załatwią sprawę grobowca. Powiedzieliśmy, że nie
potrzebujemy żadnego pomnika od nich, bo on i tak się nam
należy z ubezpieczenia. Zabójca nie okazał najmniejszej
skruchy. Po zabójstwie nadal pracował w SB, tyle, że nie na
terenie kombinatu. W 1987 roku po 15 latach pracy przeszedł
na „zasłużoną emeryturę” mając 40 lat. Widzieliśmy go na
rozprawie. Z więzienia wyszedł po 5 i pół roku.
Julian Włosik:
W 1999 roku dziennikarka Grażyna Starzak szczegółowo opisała
jego pobyt w więzieniu ,
jak przebywał bez przerwy na przepustkach, nawet w nagrodę
otrzymał półroczny urlop. Z naczelnikiem więzienia grał w
brydża, w szachy. Trzy razy występował o przedterminowe
zwolnienie. Sąd w Katowicach przychylił się po 5 latach. I
nawet się do Międzynarodowego Trybunału zwracał do Hagi,
żeby mógł wyjść. To mu odrzucili. Rzecznik praw
obywatelskich prof. Zieliński zwrócił się do Najwyższego
Sądu o rewizję nadzwyczajną, o uniewinnienie
.
Irena Włosik:
Rzecznik praw obywatelskich zarzucił rażącą niewspółmierność
wymierzonej oskarżonemu kary pozbawienia wolności w stosunku
do przypisanego mu czynu. Wniósł o zmianę zaskarżonego
wyroku oraz obniżenie orzeczenia kary pozbawienia wolności
do wysokości ustalonego minimum z artykułu
.
Julian Włosik:
W stanie wojennym nie było żadnej rozprawy, prokuratura
garnizonowa umorzyła śledztwo i rozprawy nie było. Poza tym
zabójca nie stawał jako oskarżony, tylko jako świadek
zdarzenia. Zaraz po zajściu wszyscy z tego patrolu
otrzymywali zwolnienia lekarskie. Jego przechowywali w
szpitalu MO przy ul. Galla, to wszystko wyszło w procesie.
Natomiast świadkowie, jeden, Kowalski był z Tarnobrzega,
drugi, Marek Janusz, mieszkał w Krakowie. Jego zweryfikowali
pozytywnie, nadal był w SB. Działał w IV Wydziale – do walki
z Kościołem. Kowalski zeznał, że nieprawdę mówi zabójca. A
on zapytał: „a komu ty żeś służył?” Ten wstał i mówi: „czyś
ty był na wczasach, czy na patrolu?” Honor esbeka... Kiedy
po wyroku nadal chodził swobodnie, ludzie tu dzwonili: co
państwo na to? Zabójca nadal paraduje na wolności, a myśmy
nie wiedzieli.
Irena Włosik:
Po zamordowaniu syna esbek nadal pracował w SB spokojnie z
tym, że nie w kombinacie. Tylko zmieniono mu rejon na
Gazownię Miejską w Krakowie. Tam go chyba nie rozpoznali.
Utrzymywali w tajemnicy. Cały czas był zdrowy. Nagle
rozchorował się na serce, był niepoczytalny, gdy wznowiono
proces. Jego koledzy wszystko załatwiali. Specjaliści
psychiatrzy stwierdzili, że on mógł być niepoczytalny, bo
miał histerie lękowe. Między innymi z tego powodu, że jak
miał 7 lat to urodziła mu się młodsza siostra i on to bardzo
przeżywał. To było jego podłoże histerii. I o czym tu mówić?
A ja szemrałam pod nosem „błazny”, ale widocznie na tyle
głośno, że sędzina usłyszała i zarządziła: „spokój!”
Uchwałą sejmu
RP powołano tzw. komisję Rokity ds. wyjaśnienia zbrodni
stanu wojennego. Na tej podstawie Wojewódzka Prokuratura w
Krakowie wszczęła ponowne śledztwo 24 maja 1990 roku, 22
kwietnia 1991 rozpoczęto proces sądowy, 16 grudnia 1991
zapadł wyrok skazujący zabójcę kpt. Andrzeja Augustyna na 8
lat pozbawienia wolności, ale sąd nie nakazał odprowadzenia
zabójcy do więzienia, mimo głośnych protestów osób będących
na rozprawie. Pod osłoną policji opuścił on sąd i udał się
do domu. Złożono apelację przez obie strony. 28 maja 1992
roku Sąd Apelacyjny w Krakowie wydał wyrok 10 lat
pozbawienia wolności. Zabójca spokojnie opuścił salę sądową
i przebywał dalej na wolności. Wieczorem 1 grudnia 1992 roku
zadzwonił do nas starszy pan, który śledził proces sądowy i
z oburzeniem powiedział, że widuje zabójcę jak przyjeżdża do
swoich rodziców. Zdziwiłam się, że jest na wolności.
Następnego dnia zadzwoniłam do przewodniczącego Wydziału III
Karnego Sądu Wojewódzkiego w Krakowie, Rafała Kiety.
Powiedział mi, że sąd dopełnił wszelkich formalności
kierując sprawę do policji. Zadzwoniłam do Wojewódzkiej
Komendy Policji; komendant stwierdził, że to nie takie
proste zamknąć człowieka, bo trzeba mieć wolną celę w
więzieniu, trzeba znać jego adres zamieszkania, żeby go
doprowadzić. A ja wtedy: „proszę pana, a z kim pan rozmawia,
z dzieckiem? Pan mnie takie rzeczy mówi? Jak to milicja nie
ma jego adresu, nie ma miejsca? To wy dzisiaj stoicie ponad
sądem? I tyle rozpraw, i czasu, i ludzi, i wy go
rozgrzeszacie? Puszczacie go wolno? To jest wasz kumpel w
takim razie. Ale proszę pana widzę że z panem nie dojdę do
żadnego porozumienia, proszę mi tylko powiedzieć czy będzie
dzisiaj zamknięty czy nie? Jeśli nie, to ja piszę pismo do
Warszawy. Tu wszyscy ludzie są oburzeni, bo widzą, że on
jest wolny”. Za jakieś dwie godziny, może trzy, zadzwonił do
mnie pan Rafał Kieta, przewodniczący sądu, i powiedział, że
dostał w tej chwili z policji wiadomość, że został zamknięty
i osadzony na Montelupich. W tym samym dniu, ale trzeba było
naprawdę usilnej interwencji .
Julian Włosik:
Miał siedzieć 10 lat, a odsiedział niecałe 6. W tym artykule
Grażyny Starzak wypowiadał się naczelnik tego więzienia, że
to był idealny człowiek. Wszystkim pomagał, pisał prośby o
przedterminowe zwolnienia więźniom. W brydża grał, w szachy.
Korzystał z różnych przepustek, bo się bardzo dobrze
sprawował, był wzorowym więźniem. Nawet z urlopu półrocznego
skorzystał.
Irena Włosik:
Największy nacisk kładliśmy na wychowanie dzieci. Dla nas
dzieci były wszystkim. Z wielu rzeczy rezygnowaliśmy, żeby
tylko dzieci wychować prawidłowo. W ciężkich warunkach to
było, bo człowiek pracował. Ale wszystko dobrze szło, dzieci
się bardzo dobrze uczyły. Tak cieszyliśmy się życiem. I
wyrwali nam z życia to, co najdroższego.
8 X 1982 sejm PRL zdelegalizował NSZZ „Solidarność”. 13 X
1982 o godz. 14.30 w proteście przeciwko tej decyzji spod
bramy HiL wyruszył kilkutysięczny pochód, skandujący m.in.
„Solidarność”, „Wypuścić Lecha”, „Niech żyje Reagan”. Ok.
godz. 16.00 rozpoczęły się zacięte walki w okolicach placu
Centralnego, milicja używała armatek wodnych i gazów
łzawiących, zatrzymano 135 osób. Po zabójstwie Bogdana
Włosika doszło do kolejnych manifestacji 14 i 15
października.
„Powiedziałem mu wtedy „ani się waż!" Jego słowa
potraktowałem jako niepoważne, ponieważ był zakaz
zabierania broni na tego rodzaju akcje, a także ustne
zalecenie niebrania innych środków przymusu". Zeznanie
Aleksandra Mleczki, zastępcy naczelnika V wydziału
krakowskiej SB, dowódcy patrolu. Zob. A. P a t u ł a, Zabił
z nadgorliwości, „Czas Krakowski" 1991, 9 V.
Uroczystości pogrzebowe odbyły się 20 X 1982 na cmentarzu w
Grębałowie.
Prowadzący śledztwo ppłk Jerzy Chwiałkowski w liście do
„Czasu Krakowskiego" (2-3 V 1990) opisał w jaki sposób w
1983 roku śledztwo zostało umorzone. „Odmówiłem wówczas
mojemu przełożonemu, wojskowemu prokuratorowi garnizonowemu
w Krakowie płk. mgr. Jerzemu Drabikowi, napisania
postanowienia o umorzeniu śledztwa, datowanego 31.01.1983 r.
Postanowienie to, opatrzone moim nazwiskiem, napisał
własnoręcznie płk. Drabik i polecił mi je podpisać (w
świetle dekretu o stanie wojennym i art. 309 i 310 kk był to
rozkaz, którego niewykonanie groziło karą pozbawienia
wolności od lat 5 do kary śmierci włącznie), co też
uczyniłem, nie mając innego wyjścia. [..] Już w chwili
wszczęcia śledztwa płk Drabik zabronił mi stawiania
jakiegokolwiek zarzutu popełnienia przestępstwa wobec
sprawcy zabójstwa, kpt. Andrzeja Afugustyna] i polecił
przesłuchać go w charakterze świadka twierdząc, że
wymieniony używając broni palnej działał w tzw. obronie
koniecznej. Wszelkie z mojej strony próby zmiany stanowiska
płk. Drabika w tym przedmiocie okazały się bezskuteczne.
Pociągnęło to za sobą dalsze konsekwencje, jak niemożność
zastosowania względem kpt. Andrzeja Afugustyna] środków
zapobiegawczych (areszt tymczasowy eta). Sam ustaliłem
świadków, opisujących przebieg zajścia, w którego wyniku
został śmiertelnie postrzelony śp. Bogdan Włosik..." Płk
Drabik stwierdził, że powyższe stwierdzenia „mijają się z
prawdą".
M. Bartosik, Mówi człowiek, który strzelał do Bogdana
Włosika, „Czas Krakowski” 1990,
Wizyta odbyła się 12 X 1982. Jaruzelski przybył do HiL,
złożył kwiaty pod pomnikiem Lenina i odwiedził stacjonujący
w Nowej Hucie batalion ZOMO, gdzie „podziękował za dobrą
służbę...”
W komunikacie PAP relacjonującym przebieg wizyty umieszczono
kłamliwy fragment „Przewija się w toku tej rozmowy refleksja
o podziałach tkwiących wciąż w społeczeństwie, podziałach
także wśród rodzin i młodzieży, podsycanych przez wrogie
Polsce siły, pchające ją w wir burzliwych zajść, w których
wszystko jest możliwe".
G. Starzak, Morderca na wakacjach, „Dziennik Polski", 1999,
nr 152.
Rewizja nadzwyczajna wpłynęła do Sądu Najwyższego 23 II
1994.
Sąd Najwyższy oddalił rewizję rzecznika praw obywatelskich
prof. Tadeusza Zielińskiego, 8 VI 1994.
Andrzej Augustyn został osadzony w areszcie przy ul.
Montelupich w Krakowie 2 XII 1992
(CDCzN – „Stan wojenny w Małopolsce –
Relacje i dokumenty”)


kliknij na
obrazku aby uruchomić
|
Kolega
Jacek Boroń,
z ówczesnej Agencji Fotograficznej
Federacji Młodzieży Walczącej zmontował krótki film
poświęcony śp. Bogdanowi. Zapraszam do oglądnięcia.
Drugi
film, z corocznego „Biegu Włosika”.
|
kliknij na
obrazku aby uruchomić |
|