Lublin
– Czerwony
Bór, polski gułag ‘82
Październik
‘82: Kilkudziesięciu lubelskich działaczy Solidarności
wezwano do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Lublinie, gdzie
otrzymali powołania do wojska.
Już
5 listopada wyjeżdżają w nieznane, w sam środek leśnej
głuszy na Podlasiu. Mieszkają w nieogrzewanych bydlęcych
wagonach. W trzaskającym mrozie budują drogę ze śniegu.
Codziennie są przesłuchiwani przez oficerów WSW i nakłaniani
do współpracy. Nie wrócicie już stąd, słyszą. Tu będzie
drugi Katyń.
Władysław
Kuś, uczestnik strajków i pacyfikacji WSK Świdnik, nigdy
nie był w wojsku. 29 października ‘82 na wezwanie do
WKU na ulicy Spadochroniarzy w Lublinie przyszedł myśląc,
że chodzi o uzupełnienie dokumentów. - Wszystko trwało
bardzo krótko. Dostałem powołanie na 5 listopada.
Jednostka: Czerwony Bór. Spojrzałem na mapę, nigdzie nie
było takiej wsi. Gdzie oni nas wywożą? - pomyślałem.
Koniec
złudzeń
Na
swoją kolejkę czekało ponad 50 mężczyzn, którzy
doskonale znali się z działalności opozycyjnej. Byli z
Lublina, Kraśnika, Świdnika i Łęcznej. W różnym wieku.
Niektórzy niepełnosprawni i schorowani. Łączyło ich
jedno: wszyscy działali w Solidarności. - Zobaczyłem
samych znajomych z opozycji i nie miałem wątpliwości, że
to podstęp - wspomina Włodzimierz Blajerski, który także
otrzymał wezwanie do WKU. - Po prostu stamtąd uciekłem.
Na dwa tygodnie pod zmienionym nazwiskiem skryłem się w
szpitalu. To mnie uratowało.
Inni nie mieli takich możliwości. - Byłem podoficerem
czynnej służby wojskowej. Za odmowę wykonania rozkazu
groziła kara śmierci - mówi Józef Godlewski, powołany
tego samego dnia do Czerwonego Boru. - Nie miałem gdzie się
ukryć. A poza tym, chciałem wierzyć, że nas naprawdę
biorą do wojska.
Złudzenia
prysły już w pociągu.
Podróż
z Lublina do tajemniczego Czerwonego Boru trwała ponad 10
godzin. Po drodze wsiadali mężczyźni wcieleni do wojska w
Krakowie, Nowej Hucie, Wrocławiu, Łodzi, Gdańsku…
W sumie ponad pół tysiąca osób. - Nikt nie wiedział,
gdzie nas wiozą, co to za jednostka - wspomina Kuś. - Ale
już wiedzieliśmy, że nie jedziemy tam przypadkowo, skoro
wśród nas są sami działacze opozycji.
Strach
zdegradowanych
O 3 nad ranem pociąg stanął w szczerym polu. Na “żołnierzy”
czekało dwóch wojskowych. Pięć kilometrów konwojowali
ich w głąb lasu. Kiedy stanęli pod szlabanem prowadzącym
do jednostki wojskowej, padł krótki rozkaz:
Żadnych rozmów! Cisza!
Wszystko, co będzie się tutaj działo, zostaje objęte ścisłą
tajemnicą wojskową.
Potem kilka godzin czekania w zimnym, ciasnym baraku na
dalsze rozkazy.
Potem strzyżenie i golenie. - Kazali nam się przebrać w
polowe mundury - wspomina Godlewski. - Bez pagonów, choć
przecież byli wśród nas oficerowie. Tak, jakbyśmy
wszyscy w jednej chwili zostali zdegradowani. Nie dostaliśmy
broni… i wtedy stało się jasne, że pod przykrywką
wojska szykują nam coś zupełnie innego. Strach było
nawet myśleć, co.
Zrobimy
wam Katyń
Mężczyzn
skoszarowano po 50 w barakach. Barak to były trzy bydlęce
wagony. Takich baraków - gotowych na przyjęcie nawet 2
tys. ludzi - było kilkadziesiąt.
W środku piecyk na drewno, który miał ogrzewać barak
przy 15-stopniowym mrozie. I jeszcze metalowe piętrowe łóżka.
Wszystko.
- W nocy zaczęliśmy przymarzać do łóżek. Ci, którzy
spali dalej od “kozy” zamieniali się na łóżka
z tymi, którzy spali bliżej. Przy piecyku całą noc ktoś
dyżurował, bo inaczej byśmy tam po prostu pomarli z zimna
- opowiada Kuś.
Pierwszy ranek zaczął się od musztry. Poszli wszyscy, także
chorzy i niepełnosprawni: - Bez palców u rąk, z jedną
nogą krótszą, długą dłuższą, chorzy na serce -
wylicza Godlewski. - Ja sam miałem krwawiące wrzody.
Tamtych to nie interesowało.
- Chodziło ot to, żeby nas przeczołgać, upokorzyć,
zastraszyć - dodaje Władysław Kuś. - Jeden z oficerów
powiedział: Zapomnijcie o powrocie do domu. Obok na
poligonie stacjonują radzieckie wojska. Zrobią wam tu
drugi Katyń.
Droga
ze śniegu
Śniadanie:
margaryna, suchy chleb, kawa zbożowa.
Po śniadaniu praca: budowanie drogi ze śniegu i układanie
drewna. I tak na okrągło.
- Robota jak w radzieckim gułagu, ale gorsza, bo całkiem
pozbawiona sensu. No bo po co komu droga ze śniegu? Albo
przekładanie drewna z miejsca na miejsce? - wspominają
lubelscy działacze.
Po południu “żołnierzy” czekała
niespodzianka. prowadzono ich po kolei do budynku, gdzie urzędowała
Wojskowa Służba Wewnętrzna. - Przesłuchiwał mnie oficer
WSW. Zaczął od tego, że nie ma nic wspólnego z SB, że
tamci są źli, a on jest dobry. Mówił, że pomoże mi
dokończyć budowę domu, jak pójdę na współpracę. Byłem
w szoku, bo działałem w opozycji i w moim domu bywali
tylko sprawdzeni przyjaciele. A ten doskonale orientował się
w mojej sytuacji rodzinnej i zawodowej. Miał informacje z
pierwszej ręki, jakby ktoś systematycznie na mnie donosił
- wspomina Godlewski. - Kolejne przesłuchania już nie były
takie “przyjacielskie”.
Godlewski dowiedział się, że może już nie zobaczyć żony
ani dzieci.
- Mówili, że chcą polepszyć obronność kraju, dlatego
potrzebują naszej współpracy - wspomina Kuś. - I zaraz
padały nazwiska: Co wiecie o K.? Z kim się spotykał?
Jakie kontakty miał Z.? Pytali o WSK Świdnik. I cały czas
podkreślali, że z esbecją nie mają nic wspólnego.
Obóz
Oficjalna
nazwa: Wojskowy Obóz Specjalny nr 6 w Czerwonym Borze. Ale
po pierwszych przesłuchaniach nikt nie miał wątpliwości:
to wojskowy obóz internowania. Prawdopodobnie jeden z kilku
w całej sieci wojskowych “gułagów”
stylizowanych na leśne garnizony, gdzie przetrzymywano działaczy
Solidarności. Ale o tym nikt jeszcze wtedy nie wiedział.
Pierwszy miesiąc upłynął im w absolutnej izolacji od świata.
Żadnych paczek, listów, przepustek, widzeń z rodziną.
Bez wyjść do pobliskiej wsi Wygoda. Spartańskie warunki:
mycie na dworze w lodowatej wodzie, zimna łaźnia raz na
dwa tygodnie, “sławojki”.
Do bydlęcych wagonów stopniowo wpuszczano “kapusi”,
którzy próbowali wkraść się w łaski “żołnierzy”
i znaleźć na nich haki. Kolejne przesłuchania przeplatały
się z budowaniem śnieżnej drogi. - Dowodzili nami młodzi
podporucznicy, prosto po szkole. Ich nazwisk nigdy nie
poznaliśmy - opowiadają po latach opozycjoniści. - Tuż
przed przyjazdem do Czerwonego Boru przeszli specjalne
szkolenie. Powiedziano im, że jadą na niebezpieczną misję,
podczas której będą mieli do czynienia z groźnymi przestępcami.
Więc muszą być ostrzy. Bo jak nie oni nas, to my ich.
Ani
słowa nikomu
Jednak
młodzi oficerowie szybko przejrzeli na oczy.
Tu nie było żadnych wytatuowanych bandytów, tylko
normalni ludzie, których jedynym “grzechem” była
działalność w opozycji.
Wojskowi nieoficjalnie wysyłają ich korespondencję, do
obozu zaczynają przychodzić paczki. Józef Godlewski pisze
do żony: “Najdroższa moja Reniu, zabroniono nam pisać
o wyżywieniu, o opiece lekarskiej, w czym śpimy i w jakich
warunkach dlatego, że to jest tajemnica
wojskowa…”
Ale warunki wciąż są koszmarne: “żołnierze”
chudną po kilkanaście kilogramów, nie wytrzymują mrozów
i presji psychicznej. Za każde wyjście na wieś: areszt.
10 listopada w kilku plutonach wybucha głodowy protest.
6 osób znika z Czerwonego Boru. Wkrótce okazuje się, że
zostali aresztowani i czekają na proces. Inni buntownicy
kilka razy dziennie są w kajdankach wyprowadzani na przesłuchania.
Nikt nie wie, kiedy to się skończy.
- Nigdy - mówią “oficerowie polityczni” WSW.
W styczniu ‘83 reżim słabnie. Kilku żołnierzy
dostaje przepustki, jadą na kilka dni do domu; wśród nich
Władysław Kuś. W Lublinie powiadamia Solidarność o
obozie w Czerwonym Borze. Wszyscy są w szoku. - Oni mieli
tam gorzej, niż internowani - ocenia Marian Król,
przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ
Solidarność. - Chodziło o to, żeby ich unieszkodliwić.
I żeby nikt się o tym nigdy nie dowiedział.
Wiadomość natychmiast zostaje przekazana do Radia Wolna
Europa. Świat dowiaduje się, że polskich opozycjonistów
wojsko trzyma w specjalnych obozach. Ale w kraju nikt
oficjalnie o tym wciąż nie mówi.
Zakopałem
pamiątki
Początek
lutego ‘83. Rano kilkudziesięciu mężczyzn dowiaduje
się, że mają kilka minut na spakowanie i wymarsz na stację.
Wracają.
Nikt nie wie, czym i skąd. Pada tylko komenda: O tym, co tu
było nikomu ani słowa. Tajemnica państwowa. Wszystkie
pamiątki z Czerwonego Boru zostają w obozie, można wywieźć
tylko to, z czym się przyjechało. Papier listowy ze
znaczkiem Solidarności, grafiki upamiętniające wygląd
obozu, Matka Boska z kory drzewa… nic robione rękami
żołnierzy nie może wyjechać z Czerwonego Boru. Ci, którzy
decydują się na “przemyt” i zostają przyłapani
wracają z powrotem do obozu. - Już stąd nie wyjdziesz - słyszą
od oficerów.
Józef Godlewski swoje pamiątki zakopuje w lesie. Wraca 12
km ze stacji w Zambrowie, by je odkopać. To jest jego dowód
na to, że w Czerwonym Borze był wojskowy obóz
internowania. Po powrocie do Lublina pokazuje je i głośno
mówi o hańbie polskiego wojska. - Rozmawiałem o tym z
kilkoma ministrami już w demokratycznej Polsce. Tak, tak,
rozpoznamy, uruchomimy - obiecywali.
A sprawa ucichała.
Zaorali,
zalesili
Dziś
w Czerwonym Borze na próżno szukać śladów Obozu nr 6.
Nie ma baraków, budynków WSW, poligonu. Tylko gęsty las.
Sześć lat temu zlikwidowano jednostkę wojskową.
Rozebrano baraki i ogrodzenie z kolczastego drutu, przez które
do wsi Wygoda uciekali żołnierze. Zamiast jednostki
wojskowej jest tu dzisiaj zakład karny i obóz dla uchodźców.
- Nie mam pojęcia, co tu wcześniej było - przyznaje Jan Dąbrowski,
burmistrz Zambrowa. - Teraz mamy tu 300 więźniów i 150
Czeczeńców.
Na próżno szukać też osób, które dowodziły zimą
‘82/83 wcielonymi do wojska opozycjonistami. Nikt nie
zna ich nazwisk.
W Zambrowie docieramy do pułkownika Stanisława
Mikielskiego, który dowodził jednostką w Czerwonym Borze
od ‘86 roku. - Co tam było w stanie wojennym? Wiem,
że coś jakby ćwiczenia wojskowe. Ale przecież nic
wielkiego się tam nie działo, żadnych ekscesów. Nikomu
nie stała się krzywda.
Udaje się nam porozmawiać z jednym z oficerów, który
stacjonował w Czerwonym Borze w stanie wojennym. Prosi, żeby
nie podawać jego nazwiska. - Nie ma o czym mówić. Obowiązuje
nas tajemnica wojskowa. Proszę dzwonić do MON.
Rzecznik MON nie odpowiada, tylko odsyła nas do Wojskowego
Biura Badań Historycznych. Ślad się urywa.
Przyszedł
rozkaz
Dopiero
poszukiwania z historykami z Instytutu Pamięci Narodowej
prowadzą nas na właściwy trop. W zasobach IPN w Warszawie
znajduje się pismo pułkownika Józefa Sasina, dyrektora
Departamentu V MSW w Warszawie. To rozkaz skierowany do zastępców
komendantów wojewódzkich MO ds. SB. Dotyczy
“wytypowania osób podejrzanych o organizowanie strajków,
zajść ulicznych, czynną, wrogą działalność (druk,
kolportaż), a nie nadających się z różnych powodów do
internowania lub zatrzymania w celu powołania ich na ćwiczenia
wojskowe lub do odbycia zasadniczej służby
wojskowej”.
Pismo datowane na 21 października 1982 roku i oznaczone
jako tajne specjalnego znaczenia.
- To jeden z nielicznych znanych mi w tej chwili dokumentów
na ten temat. Są też założenia organizacyjne do
przeprowadzenia tej operacji oraz wykaz osób wytypowanych
przez pion Departamentu III, zajmującego się zwalczaniem
opozycji. Całą operację przeprowadzało Ludowe Wojsko
Polskie i bez dostępu do tych akt, zwłaszcza akt Wojskowej
Służby Wewnętrznej (od red. poprzednika WSI), która jak
wynika z relacji świadków, zawiadywała obozem w Czerwonym
Borze, nie poznamy pełnej prawdy - wyjaśnia Marcin Dąbrowski,
historyk z lubelskiego IPN.
Czy Czerwony Bór był tylko jednym z wielu wojskowych obozów
internowania, które na rozkaz płk. Sasina zorganizowano w
kraju? Wszystko wskazuje na to, że tak.
Byłem
z tym u Wałęsy
Jacek
Firkowski, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego
NSZZ Solidarność wraz z kilkunastoma innymi działaczami
Solidarności z Lubelszczyzny trafił w tym samym czasie do
analogicznego obozu w Czarnem na Pomorzu. - Skoszarowali nas
5 listopada i wypuścili 2 lutego. Wszystko było dokładnie
tak, jak w Czerwonym Borze: przesłuchania, rewizje,
izolacja. Tylko mieszkaliśmy w lepszych warunkach.
- Koledzy z kraju mówili też o Białym Borze - dodaje Kuś.
- Obliczyliśmy, że w listopadzie ‘82 zamknięto
ponad 5 tys. działaczy Solidarności w dziesięciu
podobnych obozach. Oficjalnie nikt nam tego nie chce
potwierdzić.
Lublinianie próbowali szukać śladów obozów w WKU
Lublin. Bez rezultatu. - Powiedziano nam, że to tajemnica
wojskowa - mówi Firkowski.
- Ja byłem z tym nawet u Wałęsy - dodaje Godlewski. -
Obiecał, że prawda o wojskowych obozach internowania
wyjdzie na światło dzienne. I wciąż nic. Pewnie dlatego,
że to hańba dla polskiego wojska. Które, jak zawsze, chce
mieć czyste ręce.
Magdalena
Bożko
źródło:
Dziennik
Wschodni